W zamierzchłych czasach automobilizmu silniki chroniono przed przegrzaniem bardzo prymitywnymi ze współczesnego punktu widzenia metodami, które opierały się na analogii do ludzkiego ciała: „jeżeli chłodny podmuch powietrza czy szklanka zimnej wody dają człowiekowi ukojenie podczas ciężkiej pracy, to z pewnością podobnie musi być z silnikiem”.
Wspomniany „chłodny powiew powietrza” okazał się wiatrem odnowy dla przemysłu motoryzacyjnego, podnoszącego się ze zgliszczy po drugiej wojnie światowej. Odchudzony portfel klienta przeszedł dietę przyprawiającą go niemal o anoreksję, a zniszczone kompleksy fabryk potrzebowały czasu i środków na odzyskanie pełni sił potrzebnych do produkcji szerokiego wachlarza podzespołów. Dla wspólnego interesu obu stron producenci musieli wymyślić sposób na to, by przy ograniczonej mocy przerobowej budować samochody w przystępnej cenie, starając się jednocześnie nie zbankrutować. Włoski Fiat 500, niemiecki Garbus czy francuski Citroen 2CV wywiązały się z tego zadania wzorowo – zmotoryzowały nie tylko swoje ojczyzny, ale także znaczną część globu.